Pierwszy dzień cyklu.
Czuję w sobie spokój. Po szarpaniu się z samą sobą,
kłótniach przeradzających się w awanturniczy monolog (z mojej strony, bo M. już
dawno spasował) czuję ulgę i lekki ból brzucha.
W mieszkaniu nieporządek. Pomalowany przedpokój i łazienka.
Jutro, po badaniu, zabieram się za aneks i duży pokój. Jak ja lubię kiedy w
domu są super czyste śnieżnobiałe ściany, pachnie farbą, nowością i w jakimś
sensie początkiem. Dopóki. Bulwa w ferworze zabawy nie skoczy na ścianę, pazur
nie nakreśli nowej struktury, a sok z malin nie będzie udawał, że robi na piegi
na ścianie nad blatem.
Szarpię się z książką, którą dostałam od Brata na urodziny. „Świadectwo
Judasza”. Drobiazgowość w każdym wielokrotnie złożonym zdaniu nie pozwala mi się
skupić na ogólnej treści. Czekam na ‘pożyczkę’ od Przyjaciółki. „Zaczyn. O
Oskarze i Zofii Hansenach”, oraz bardzo ale to bardzo chciałabym otrzymać
(najlepiej z okazji bez okazji :)) najnowszą Bridget Jones.
Tymczasem, zabieram się do zmywania. A później „Breaking Bad”.
Ostatni sezon. Z utęsknieniem czekam na zakratowanie Walta. Ta postać z każdym odcinkiem
irytuje mnie coraz bardziej!
Po przeziębieniu prawie nie ma śladu. I całe szczęście.
Dobrej nocy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz