No i jest wrzesień! Ba już się
kończy, a nasz synek ma prawie 3 tygodnie!
A dopiero co był styczeń i tak bardzo
czekałam na koniec lata …
Piszę to bo pamięć jest ulotna.
Niektóre wspomnienia pewnie już teraz umknęły z mojej pamięci.
Niedziela 4 września. Jest wieczór,
około 21szej, jestem po kąpieli, mierzę ciśnienie. 135/83 O nie!
Będzie ciut wyższe i jedziemy na izbę
przyjęć. M. chce jechać już teraz, zaraz, ja go wstrzymuję.
Kłócimy się. M. idzie spać do pokoiku Maksa, ja odpalam kompa w
dużym pokoju. Dziś odkryłam super program prowadzony przez Dorotę
Szelągowską „Dorota was urządzi”. Oglądam 3-4 odcinki. Ok
24tej obolała po Maksikowej kopaninie kładę się spać. Na
siedząco. Taaa także kładę się, siadając. Na dworze pada
deszcz, a ja śpię niespokojnie.
Jak każdej nocy, wstaję na siku.
Kolejne i kolejne. :)
Na papierze krew, ze śluzem. Po raz
pierwszy krew to dobry objaw, choć serce galopuje. Jest wręcz - po
9 miesiącach - wyczekiwana. Godzina (tutaj mam lekkie zapętlenie) 3
lub 4. Budzę M. Krzątanina. Pakuję kubek, dopakowuję jakieś
rzeczy. M. wychodzi z bulwą na spacer i na parking po samochód. Po
5tej ruszamy do szpitala. Jesteśmy podekscytowani.
Na parkingu, przed szpitalem zaczynam
dzwonić zębami, stają mi łzy w oczach. Ostatni raz byłam tu
ponad 2 lata temu, wyszłam ze złamanym sercem. Ale teraz jest
inaczej! Będzie inaczej!
Wchodzimy na izbę przyjęć. Siedzą
dwie rodziny, rozmawiają. Panie są w zaawansowanych ciążach. OK,
na pewno jedna z pań. Za okienkiem, po 'szpitalnej' stronie siedzą
3 kobiety. Widzą nas, ale żadna nie wstaje, nikt o nic nie pyta.
Hmm Po 5 minutach, jedna z pań-pacjentek mówi żebyśmy nie czekali
tylko weszli.
Wchodzimy, w tym czasie z drugiej
strony drzwi otwiera jedna z pań, ta z '3'. Mówię co i jak.
Zaprasza do siebie, nazwijmy to dyżurką. Nasze dane są już w
kompie, od ponad 2 lat, ale potwierdzam zamieszkanie, numery
telefonów.
Po formalnościach, zostaję podłączona
pod KTG. To dopiero nasz drugi raz. Skurcze mini mini, raz wykres
góruje bardziej. Skurcz '60'. Nic nie czuję. Ha! Do czasu …
KTG trwa ok 30 minut, niedługo będzie
6.00
Położne mierzą mi ciśnienie, coś
uzupełniam, podpisuję. Jest telefon do lekarza dyżurnego.
Przychodzi czarnowłosa pani doktor. Pyta co i jak. Zaprasza na
fotel. Sprawdza papierkiem PH. Jest odczyn. 7. Zasadowy, czyli wody
się sączą. Zostaję przyjęta na trakt porodowy. Łzy stają mi w
oczach. To już. Naprawdę! Wskakuję jeszcze na wagę, przebieram
się. M. zanosi niepotrzebne rzeczy do samochodu.
Położna prowadzi mnie na trakt
porodowy, pomaga nieść torbę. Torba robi szoł. :D Nie tylko na
trakcie, ale również później na położnictwie. ;) Położne chcą
wiedzieć gdzie ją kupiłam i pytają czy mogą pokazać ja na
dyżurce pozostałym koleżankom.
Na trakcie inne położne pytają
dlaczego zostałam przyjęta. I fukają. Bo z powodu odejścia czopu
śluzowego (te pasma śluzu i krew to czop .. hmmm miałam inne
wyobrażenie. Myślałam, ze to będzie coś na kształt korka :)))
nie powinnam być przyjęta. Przecież zanim zacznę rodzić to może
to potrwać godziny, albo i dni, do 2 tygodni. No to mówię o
badaniu PH. Aaaa no to czemu od razu nie mówi. Echh Dostaję opaskę
na łapkę.
Jest puściutko. To gdzie kładziemy? -
słyszę. Na jedynkę. Jupi! Jak ja się ucieszyłam. Ta jedynka to
nie taka jedynka-jedynka. Po prostu sala w sali, oddzielona ścianami,
ale nie do sufitu. To boks, a obok jeszcze po jednym. To i tak lux.
Bo dziewczyny po drugiej stronie leżały po 4 na sali. I wszystkie
się widziały. I wszystko widziały (przynajmniej tak to wyglądało,
jak drzwi były otworzone). Jako że nie miałam żadnych bóli,
kazałam M. jechać do domu i wyjść z psiutem. Pojechał (chyba) po
10.00 Położne przychodziły, pytały co i jak. Studentki I roku
również pytały co i jak, mierzyły ciśnienie, temperaturę.
Nuuuda. Zostałam podpięta pod KTG. Z Maksiulą OK. Gorzej, że po 3
godzinach na lewym boku myślałam, że zejdę z bólu. Mhym TO BYŁ
BÓL?! ;)
M. przyjechał, w międzyczasie została
przyjęta dziewczyna do boksu obok. My sobie gadu-gadu … nic się
nie dzieje. Na obchodzie, jeden z lekarzy stwierdził rozwarcie na
1cm (słabiuśko :(), sączące się wody – znowu papierek.
Postanowił żeby zaordynować mi kroplówkę z oksytocyny oraz podać
czopki glicerynowe, choć brzuch miałam miękki (w ogóle nikt nie
pytał o lewatywę – a chciałam). Gadamy z M., śmiejemy się. Nic
się nie dzieje. Stwierdzamy, że trzeba zawieść bulwozaura do
rodziców M., bo nie wiadomo jak długo to wszystko potrwa. Proszę M.
o gazetkę. Gazetkę! I to jaką? Nie „Rodzice”, czy „Dziecko”.
Nieee to ma być „M jak mieszkanie” (niewyoglądane do chwili
obecnej leżakuje w małym pokoju na parapecie).
Dostaję 4 czopki. Uchh Oraz powoli,
baaaardzo powoli kapiącą kroplówkę z oksytocyną. Kapanie od
12stej - 13stej (chyba) do 15stej. Trochę bardziej czuję skurcze.
Leżenie na boku, już prawym pod KTG to udręka. Już niechętnie
odpowiadam na zagadywanie studentek. Zaczynam zagryzać wargi, mniej
się odzywam do M., na co on reaguje lekką obrazą. Chcę iść do
toalety, ale jest proponowany basen. Nie mogę zrobić do tego
ustrojstwa siku. Położna odpina mnie od KTG. Z kroplówką, jak
wierną przyjaciółką idę do toalety. Wieeelka ulga móc się
ruszyć, choć w głowie się mąci.
Około 15stej rozwarcie jest na 4cm.
Do boksu obok, tam gdzie jest fotel
przyjeżdża dziewczyna. Jęczy, krzyczy. Po kilku parciach słychać
krzyk noworodka. Jestem tym zachwycona.
Od 15stej częstotliwość skapywanie
kroplówki jest zwiększona. Ból się wzmaga. Położna przebija mi
nad basenem wody płodowe, pyta czy przynieść coś na ból. Coś o
działaniu narkotycznym. Chodzi o Dolcontral. Na początku odmawiam,
myślę, że dam radę bez tego, ale po pewnym czasie proszę M.,
żeby położna pomogła mi, ulżyła. Ból jest obezwładniający.
Mówię M., że chcę umrzeć. Błagam by mi pomógł, bo ja umieram.
Piję łapczywie wodę. Dłoni ściskam pomadkę ochronną, pomaga
mi to w przypływie bólu. W przebłysku nie-bólu słyszę jęki
dziewczyny z boksu pierwszego. Już nie rozmawia ze swoim partnerem.
Już skupia się na sobie. Jak ja. Położna bardzo mi pomaga, mówi
jak oddychać. Jakbym zdmuchiwała świeczki z tortu. Wyję z bólu.
Ale to tak wewnątrz siebie. Na zewnątrz się hamuję. Proszę o
jeszcze jeden zastrzyk przeciwbólowy. Po nim mam cudownie otumanioną
głowę. Pełną waty. Przez moment mniej boli, ale skurcze nadal
czuję. O 20.00 cisza, bóle, skurcze ustają. Boże! Jakie to
cudowne!! Jest 10 rozwarcia. :)
Próbuję przeć na boku, położna
trzyma mi jedną nogę, M. przytrzymuje drugą. Nie umiem przeć. Nie
wiem jak spychać powietrze do wnętrza brzucha. Jestem przerażona.
M. stara się jak może, tłumaczy. Położna każe mi wstać, oprzeć
się łokciami o łóżko i kręcić młynki biodrami. Krew kapie na
podłogę. Położna każe komuś przynieść jakiś materiał do
przykrycia. Materiał też jest zakapany przez krew. Wcześniej
dostałam jeszcze jedną serię 4 czopków. Na szczęście nie
spowodowały one katastrofy, której się spodziewałam. Znowu
pozycja na boku. I na plecach. Mam obmywane krocze ciepłą wodą. To
tak cudownie koi, że myślałam, że się rozpłaczę z
wdzięczności!
Mam wstrzymać się z parciem. Przecież
się nie da. To silniejsze od mojej woli. Jest około 21.30 parcie
nie wychodzi mi dobrze. Maks też źle się wstawił (wysokie proste
stanie główki). Byłam mierzona takim jakby cyrklem (obwód bioder)
i teoretycznie powinnam dać radę urodzić. Przepraszam M. i położną
Kasię. Że nie dam, nie dałam rady. Nie potrafię. Czuję olbrzymi
zawód.
Przez ten cały czas Masiul jest
monitorowany pod KTG. Wszystko z nim dobrze.
A jednak. Przychodzą jeszcze inni
lekarze i potwierdzają, ze nie ma na co czekać i zwlekać, bo to za
długo trwa. M. zdenerwowany prosi by jak najszybciej reagowali. No i
ja nie mam sił. Średnio to słyszałam, bardziej od M. to wiem. A
jednak jak przewożą mnie na łóżku, na salę operacyjną to
płaczę i jestem wdzięczna.
Maks rodzi się 5 września wskutek
cesarskiego cięcia o godzinie 21.55. Jego waga to 4000g, a wzrost
56cm. Dostaje 10 punktów w skali Apgar. Ja wyjeżdżam z sali
godzinę po cięciu (słowa M.). On widzi naszego synka 3 sekundy i
to tylko dlatego że krzykną do położnej która wiozła Maksiulę,
by poczekała bo to jego synek i chce go zobaczyć. Podobno był
spokojniutki i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
Ja zobaczyłam Maksa po przebudzeniu na
sali poporodowej. Tak się wzruszyłam, że głośno zaczęłam
płakać, i mówić jaki jest śliczny i że mocno go kocham, aż
druga położna przybiegła (sala obok to pokój położnych i
noworodków, które były monitorowane). Ale widząc moją reakcję
tylko się uśmiechnęła i poszła sobie.
Nie tak to sobie wyobrażałam. Nie był
to do końca poród rodzinny. Ja nie dałam rady. Nie widziałam
synka chwilę po porodzie, ani on mnie. Nie było nawet kangurowania,
bo nie jest to praktykowane w SPSK nr 4 …
A jednak, cieszę się, że mimo
wszystko tak to się skończyło (bez wyciskania Maksia), bo dało
nowy, piękny, choć trudny (noworodki znajomych jakby mniej płakały,
były mniej wymagającymi dzieciaczkami i chyba ich rodzice otrzymali
instrukcje obsługi ;) bo tak świetnie im wszystko wychodzi)
początek.