poniedziałek, 26 września 2016

Dopóki pamięć.

No i jest wrzesień! Ba już się kończy, a nasz synek ma prawie 3 tygodnie!
A dopiero co był styczeń i tak bardzo czekałam na koniec lata …

Piszę to bo pamięć jest ulotna. Niektóre wspomnienia pewnie już teraz umknęły z mojej pamięci.

Niedziela 4 września. Jest wieczór, około 21szej, jestem po kąpieli, mierzę ciśnienie. 135/83 O nie!
Będzie ciut wyższe i jedziemy na izbę przyjęć. M. chce jechać już teraz, zaraz, ja go wstrzymuję. Kłócimy się. M. idzie spać do pokoiku Maksa, ja odpalam kompa w dużym pokoju. Dziś odkryłam super program prowadzony przez Dorotę Szelągowską „Dorota was urządzi”. Oglądam 3-4 odcinki. Ok 24tej obolała po Maksikowej kopaninie kładę się spać. Na siedząco. Taaa także kładę się, siadając. Na dworze pada deszcz, a ja śpię niespokojnie.
Jak każdej nocy, wstaję na siku. Kolejne i kolejne. :)
Na papierze krew, ze śluzem. Po raz pierwszy krew to dobry objaw, choć serce galopuje. Jest wręcz - po 9 miesiącach - wyczekiwana. Godzina (tutaj mam lekkie zapętlenie) 3 lub 4. Budzę M. Krzątanina. Pakuję kubek, dopakowuję jakieś rzeczy. M. wychodzi z bulwą na spacer i na parking po samochód. Po 5tej ruszamy do szpitala. Jesteśmy podekscytowani.
Na parkingu, przed szpitalem zaczynam dzwonić zębami, stają mi łzy w oczach. Ostatni raz byłam tu ponad 2 lata temu, wyszłam ze złamanym sercem. Ale teraz jest inaczej! Będzie inaczej!

Wchodzimy na izbę przyjęć. Siedzą dwie rodziny, rozmawiają. Panie są w zaawansowanych ciążach. OK, na pewno jedna z pań. Za okienkiem, po 'szpitalnej' stronie siedzą 3 kobiety. Widzą nas, ale żadna nie wstaje, nikt o nic nie pyta. Hmm Po 5 minutach, jedna z pań-pacjentek mówi żebyśmy nie czekali tylko weszli.
Wchodzimy, w tym czasie z drugiej strony drzwi otwiera jedna z pań, ta z '3'. Mówię co i jak. Zaprasza do siebie, nazwijmy to dyżurką. Nasze dane są już w kompie, od ponad 2 lat, ale potwierdzam zamieszkanie, numery telefonów.
Po formalnościach, zostaję podłączona pod KTG. To dopiero nasz drugi raz. Skurcze mini mini, raz wykres góruje bardziej. Skurcz '60'. Nic nie czuję. Ha! Do czasu …
KTG trwa ok 30 minut, niedługo będzie 6.00
Położne mierzą mi ciśnienie, coś uzupełniam, podpisuję. Jest telefon do lekarza dyżurnego. Przychodzi czarnowłosa pani doktor. Pyta co i jak. Zaprasza na fotel. Sprawdza papierkiem PH. Jest odczyn. 7. Zasadowy, czyli wody się sączą. Zostaję przyjęta na trakt porodowy. Łzy stają mi w oczach. To już. Naprawdę! Wskakuję jeszcze na wagę, przebieram się. M. zanosi niepotrzebne rzeczy do samochodu.
Położna prowadzi mnie na trakt porodowy, pomaga nieść torbę. Torba robi szoł. :D Nie tylko na trakcie, ale również później na położnictwie. ;) Położne chcą wiedzieć gdzie ją kupiłam i pytają czy mogą pokazać ja na dyżurce pozostałym koleżankom.
Na trakcie inne położne pytają dlaczego zostałam przyjęta. I fukają. Bo z powodu odejścia czopu śluzowego (te pasma śluzu i krew to czop .. hmmm miałam inne wyobrażenie. Myślałam, ze to będzie coś na kształt korka :))) nie powinnam być przyjęta. Przecież zanim zacznę rodzić to może to potrwać godziny, albo i dni, do 2 tygodni. No to mówię o badaniu PH. Aaaa no to czemu od razu nie mówi. Echh Dostaję opaskę na łapkę.
Jest puściutko. To gdzie kładziemy? - słyszę. Na jedynkę. Jupi! Jak ja się ucieszyłam. Ta jedynka to nie taka jedynka-jedynka. Po prostu sala w sali, oddzielona ścianami, ale nie do sufitu. To boks, a obok jeszcze po jednym. To i tak lux. Bo dziewczyny po drugiej stronie leżały po 4 na sali. I wszystkie się widziały. I wszystko widziały (przynajmniej tak to wyglądało, jak drzwi były otworzone). Jako że nie miałam żadnych bóli, kazałam M. jechać do domu i wyjść z psiutem. Pojechał (chyba) po 10.00 Położne przychodziły, pytały co i jak. Studentki I roku również pytały co i jak, mierzyły ciśnienie, temperaturę. Nuuuda. Zostałam podpięta pod KTG. Z Maksiulą OK. Gorzej, że po 3 godzinach na lewym boku myślałam, że zejdę z bólu. Mhym TO BYŁ BÓL?! ;)
M. przyjechał, w międzyczasie została przyjęta dziewczyna do boksu obok. My sobie gadu-gadu … nic się nie dzieje. Na obchodzie, jeden z lekarzy stwierdził rozwarcie na 1cm (słabiuśko :(), sączące się wody – znowu papierek. Postanowił żeby zaordynować mi kroplówkę z oksytocyny oraz podać czopki glicerynowe, choć brzuch miałam miękki (w ogóle nikt nie pytał o lewatywę – a chciałam). Gadamy z M., śmiejemy się. Nic się nie dzieje. Stwierdzamy, że trzeba zawieść bulwozaura do rodziców M., bo nie wiadomo jak długo to wszystko potrwa. Proszę M. o gazetkę. Gazetkę! I to jaką? Nie „Rodzice”, czy „Dziecko”. Nieee to ma być „M jak mieszkanie” (niewyoglądane do chwili obecnej leżakuje w małym pokoju na parapecie).
Dostaję 4 czopki. Uchh Oraz powoli, baaaardzo powoli kapiącą kroplówkę z oksytocyną. Kapanie od 12stej - 13stej (chyba) do 15stej. Trochę bardziej czuję skurcze. Leżenie na boku, już prawym pod KTG to udręka. Już niechętnie odpowiadam na zagadywanie studentek. Zaczynam zagryzać wargi, mniej się odzywam do M., na co on reaguje lekką obrazą. Chcę iść do toalety, ale jest proponowany basen. Nie mogę zrobić do tego ustrojstwa siku. Położna odpina mnie od KTG. Z kroplówką, jak wierną przyjaciółką idę do toalety. Wieeelka ulga móc się ruszyć, choć w głowie się mąci.
Około 15stej rozwarcie jest na 4cm.
Do boksu obok, tam gdzie jest fotel przyjeżdża dziewczyna. Jęczy, krzyczy. Po kilku parciach słychać krzyk noworodka. Jestem tym zachwycona.
Od 15stej częstotliwość skapywanie kroplówki jest zwiększona. Ból się wzmaga. Położna przebija mi nad basenem wody płodowe, pyta czy przynieść coś na ból. Coś o działaniu narkotycznym. Chodzi o Dolcontral. Na początku odmawiam, myślę, że dam radę bez tego, ale po pewnym czasie proszę M., żeby położna pomogła mi, ulżyła. Ból jest obezwładniający. Mówię M., że chcę umrzeć. Błagam by mi pomógł, bo ja umieram. Piję łapczywie wodę. Dłoni ściskam pomadkę ochronną, pomaga mi to w przypływie bólu. W przebłysku nie-bólu słyszę jęki dziewczyny z boksu pierwszego. Już nie rozmawia ze swoim partnerem. Już skupia się na sobie. Jak ja. Położna bardzo mi pomaga, mówi jak oddychać. Jakbym zdmuchiwała świeczki z tortu. Wyję z bólu. Ale to tak wewnątrz siebie. Na zewnątrz się hamuję. Proszę o jeszcze jeden zastrzyk przeciwbólowy. Po nim mam cudownie otumanioną głowę. Pełną waty. Przez moment mniej boli, ale skurcze nadal czuję. O 20.00 cisza, bóle, skurcze ustają. Boże! Jakie to cudowne!! Jest 10 rozwarcia. :)
Próbuję przeć na boku, położna trzyma mi jedną nogę, M. przytrzymuje drugą. Nie umiem przeć. Nie wiem jak spychać powietrze do wnętrza brzucha. Jestem przerażona. M. stara się jak może, tłumaczy. Położna każe mi wstać, oprzeć się łokciami o łóżko i kręcić młynki biodrami. Krew kapie na podłogę. Położna każe komuś przynieść jakiś materiał do przykrycia. Materiał też jest zakapany przez krew. Wcześniej dostałam jeszcze jedną serię 4 czopków. Na szczęście nie spowodowały one katastrofy, której się spodziewałam. Znowu pozycja na boku. I na plecach. Mam obmywane krocze ciepłą wodą. To tak cudownie koi, że myślałam, że się rozpłaczę z wdzięczności!
Mam wstrzymać się z parciem. Przecież się nie da. To silniejsze od mojej woli. Jest około 21.30 parcie nie wychodzi mi dobrze. Maks też źle się wstawił (wysokie proste stanie główki). Byłam mierzona takim jakby cyrklem (obwód bioder) i teoretycznie powinnam dać radę urodzić. Przepraszam M. i położną Kasię. Że nie dam, nie dałam rady. Nie potrafię. Czuję olbrzymi zawód.
Przez ten cały czas Masiul jest monitorowany pod KTG. Wszystko z nim dobrze.
A jednak. Przychodzą jeszcze inni lekarze i potwierdzają, ze nie ma na co czekać i zwlekać, bo to za długo trwa. M. zdenerwowany prosi by jak najszybciej reagowali. No i ja nie mam sił. Średnio to słyszałam, bardziej od M. to wiem. A jednak jak przewożą mnie na łóżku, na salę operacyjną to płaczę i jestem wdzięczna.
Maks rodzi się 5 września wskutek cesarskiego cięcia o godzinie 21.55. Jego waga to 4000g, a wzrost 56cm. Dostaje 10 punktów w skali Apgar. Ja wyjeżdżam z sali godzinę po cięciu (słowa M.). On widzi naszego synka 3 sekundy i to tylko dlatego że krzykną do położnej która wiozła Maksiulę, by poczekała bo to jego synek i chce go zobaczyć. Podobno był spokojniutki i patrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
Ja zobaczyłam Maksa po przebudzeniu na sali poporodowej. Tak się wzruszyłam, że głośno zaczęłam płakać, i mówić jaki jest śliczny i że mocno go kocham, aż druga położna przybiegła (sala obok to pokój położnych i noworodków, które były monitorowane). Ale widząc moją reakcję tylko się uśmiechnęła i poszła sobie.
Nie tak to sobie wyobrażałam. Nie był to do końca poród rodzinny. Ja nie dałam rady. Nie widziałam synka chwilę po porodzie, ani on mnie. Nie było nawet kangurowania, bo nie jest to praktykowane w SPSK nr 4 …
A jednak, cieszę się, że mimo wszystko tak to się skończyło (bez wyciskania Maksia), bo dało nowy, piękny, choć trudny (noworodki znajomych jakby mniej płakały, były mniej wymagającymi dzieciaczkami i chyba ich rodzice otrzymali instrukcje obsługi ;) bo tak świetnie im wszystko wychodzi) początek.

poniedziałek, 12 września 2016

Maksiu 5/09/2016

Witajcie!

Maksiu przyszedł na świat 5 września o godzinie 21.55 56cm 4000g

Kocham Go mocno. Mocno
Ciągle mnie rozczula.

Właśnie cichutko posapuje w łóżeczku.
Cuda się zdarzają!

Dopiero dziś wyszliśmy ze szpitala. Od drugiej doby życia, do wczoraj/dziś do godziny 0.00 Maksiuń otrzymywał 2 razy dziennie antybiotyk (crp 57,1). Straszny czas.
Rodziłam 16 godzin. Siłami natury, ostatecznie poród nie postępował (rozwarcie na 10cm, bóle parte 1,5 godziny) i zadecydowano o cesarskim cięciu. I dobrze. Przez sączące się wody i mój gbs zrobiło się nieciekawie.
Mocno odczułam pobyt w szpitalu. Szczególnie, że odwiedzin jako takich nie było. Ale to już zamknięty rozdział.
Zaczął się nowy. Piękny.
Zaprosił nas do niego Nasz Synek.

synek