środa, 21 grudnia 2016

Siłacz.

Rok temu był Marzeniem. Jego istnienie znaczyły różowe paseczki na kolejnych testach ciążowych. A dziś … Dziś to nadal Marzenie, siedmiokilogramowe, pucate, uśmiechnięte, zajadające własne rączki, rozdające dziąsełkowe uśmiechy, chętnie leżące na brzuchu (jedynie 5 minut, ale! jednak ;)), marudne, płaczliwe, niebieskookie. Kochane. Nasze.
Maksio.



Klusek wygładził moje ostre kanty. Widzę wyraźniej. Patrzę dalej. Nie wiedziałam, że mam w sobie tyle cierpliwości i zachwytu na małymi rzeczami. Że można tak kochać. On to sprawił i dziękuję za to.
Cudownie iść na spacer z gondolą, widząc przechodzące ciężarne, inne mamy z wózkami – uśmiechnąć się, nie gotować się ze złości, zazdrości. Nie być obezwładniającym smutkiem. Tak. Byłam smutkiem. Żalem. Goryczą.


Lubię myć Maksia, wraz z Mężem i biegającym wkoło Bulwą. :) Lubię obserwować jak tata i syn, bawią się. Jak ta nić porozumienia i miłości jest coraz mocniejsza, pewniejsza, każdy dzień to pokazuje, potwierdza.






Piękna jest nasza codzienność. Czasem szara, bez uśmiechu, żółto-słoneczna, z burczącym brzuchem, niewyspana. Nieidealna, a mimo to...

mój siłacz