Ten łikend jest prawdopodobnie ostatnim, który spędzamy we troje, plus osobistość w postaci Bulwozaura.
Jest pięknie, ciepło, spokojnie, choć od godziny mgliście.
Jestem podekscytowana.
Jaka Ona będzie, jak zareaguje Maksiuń.
Czekamy.
Wieczorem, w końcu! spakuję torbę do szpitala, choć wszystkie rzeczy czekają od tygodni, albo przynajmniej od tygodnia. W łazience, komodzie, szafie, w szufladzie pod łóżeczkiem. To niespakowanie to czarowanie chwili. Bo jak spakuję, to może już... a to przecież za wcześnie.
Do szpitala mam się wstawić na czczo, w poniedziałek 5.11, tak na serio nie wiem czy czeka mnie indukcja porodu, czy cc "na zimno". Nie mam skierowania, mam słowa dr Sz.
Tymczasem, w końcu zabieram się za lekturę "Bliźnięta z lodu", patrzę na przedostatnią, spokojną drzemkę synka. Oglądam falujący brzuch i cieszę się na spotkanie z córeczką.
Śliwko, dobrze, że ten finisz tak na spokojnie, z pozytywną ekscytacją w ramach lukru na ciążowym torcie. Niech Dziewczynka zdrowo i bezpiecznie wkroczy w Wasz świat.
OdpowiedzUsuńPowodzenia!:*